środa, 13 sierpnia 2014

Czasem. Na poważnie.

Czasem zastanawiam się, co bym teraz robiła gdybym była sama. Singielka, bez dziecka. Bez psa ale pewnie z paprotką. Jadłabym lepiej. Mało, ale pewnie żywieniowiec pochwaliłby jakość i zbilansowanie posiłków. Gotowałabym to, co naprawdę lubię, ale pewnie i tak narzekałabym w duchu, że w tak małych ilościach gotować po prostu nie umiem. Delektowałabym się kawą od pierwszego do ostatniego łyka. Przeczytałabym kupioną gazetę i miała stos książek przy łóżku. Czytałabym. I i tak wyrzucałabym sobie, że stos rośnie i nie mam kiedy przeczytać tego co bym chciała. Smuciłabym się widząc zakochanych, bo w głębi duszy chyba jednak nie jestem samotnikiem. Przejmowałabym się pierdołami typu nowe naczynko pękło mi na nosie, nie stać mnie na tą fantastyczną torebkę, ale ta Klaudyna to franca i wredna małpa. Chodziłabym pewnie na taniec, jogę, jeździła na rowerze, należała do jakiegoś kółka zainteresowań. Widywała się z koleżankami i była przez nie zapraszana (!). Marzyłabym o psie i pewnie kupiłabym sobie choć chomika. I rozpaczałabym po śmierci każdego zwierzaka jakby to było własne dziecko. Chyba byłabym zdrowsza, a na pewno wyględniejsza (uwielbiam to słowo, dzięki, Bartku Wierzbięto - vide Shrek!) i bardziej wyspana. Chyba szukałabym faceta, i raczej na pewno miałabym przygody z facetami w stylu lasek z SATC. Rozwijałabym się wiedzowo i fizycznie. Ale nie cukierniczo, bo kto piecze całą blachę ciasta tylko dla siebie? Zaraz, zaraz, a dla znajomych nie można? Ufff, no, to byłabym w gazetce Lidla zamiast tego śmiesznego łysolka w creepy muszce.

Czy byłabym szczęśliwsza? Nie wiem, byłabym inna. Inne rzeczy by mnie zajmowały, pochłaniały czas i energię. Ale też chyba miałabym tej energii więcej, bo miałabym czym palić w piecyku ja. Teraz czuję, że jadę na oparach.

Czasem jest dobry dzień, nie ma 30oC w mieszkaniu, nie jestem na końcu cyklu, mam świadomość, że zrobiłam coś sensownego. A czasem z trudem robię absolutne minimum (ogarniam dziecko i zwierzyniec, robię siku), i nic więcej. Przepraszam, więcej, bo więcej to jest o to, że gryzę się, że nic konkretnego nie zrobiłam, nie jestem użyteczna (dzięki wam, nowelki pozytywistyczne!), jestem do niczego. A mogłabym, ale naprawdę NIE MAM SIŁ. Błędne koło. Zjadam własny ogon. W necie pełno jest stron porad, wskazówek, itp., jak zachować równowagę. Jedz dobrze, wysypiaj się, uprawiaj sport, miej czas dla siebie. Cudowne, fantastyczne, genialne rady. Że też wcześniej na to sama nie wpadłam?!?

Czy w sytuacji, gdy nie mogę tego programu choćby w minimum zrealizować, mam zapaść w sen zimowy tam w środku? Schować ego pod potrzebami i pragnieniami, i tylko zerkać na ich cienie - tyle i aż tyle? Trailery zamiast filmów. SMS zamiast rozmowy bo nikt nie ma czasu. Tekst z okładki książki zamiast lektury. Rzucone na odczep kocham cię (czuć kiedy na odczep, a kiedy tak naprawdę) zamiast szczerego uścisku i bliskiego kontaktu. Boję się, że gdy już zasnę, nie znajdę sposobu by się obudzić. Że nie będzie czego budzić. Że z tego kokona nie wyjdzie motyl ale echo. Nie wiem, dlaczego ciągle nie mogę sobie tego wszystkiego poukładać. Bo jestem już inna? Trzy lata temu urodziłam pięknego, zdrowego chłopca i to coś, co stało się Miotlarką gdy tylko opadła kurtyna adrenaliny.

Brak komentarzy: