piątek, 18 lipca 2014

What do we say to the God of death? Not today.

 Źródło: Internety
Kiedyś pojadę do Paryża.
Spróbuję makaroników Laduree i pewnie stwierdzę, że dupy nie urywają.
Spędzę bite 2 tygodnie nad morzem nie jedząc byle czego w biegu i nie spiesząc się.
Minie bunt 2-, 3-, kuffa-x-latka.
Zrobię sobie tatuaż.
Przeczytam gazetę którą kupiłam.
I wszystkie książki które tylko wącham, nie mając czasu na więcej.
Kupię naprawdę porządną czarną kurtkę, dla siebie.
Wypiję kawę ze spokojem, bez milijona przeszkadzań i/lub wyrzutów sumienia.
Poukładam sobie wszystko w głowie.
Pogodzę się z tym, czego nie mogę zmienić i na co nie mam wpływu.
Powiem prawdę.
Przestanę (się) gryźć.
I miotać.
Pozostając jednak na swojej miotle.



ale nie dziś. Jeszcze żywam. Nasuwające się wnioski nie dodają energii, wręcz przeciwnie, ale co poradzę. Miał być post pozytywny, wyszło prawdziwie. Nie mam wysmakowanych kadrów. Zdjęcia na bloga ładuję z nokiowego smartfona, nie lustrzanki. Nie mam babci do dziecka ani z górki. I nie zamierzam tego kryć, zbyt dużo kłamstw jest w realu. How are you? Fine, as always. I wish, myślisz. Idę pogłaskać psicę.

2 komentarze:

skak Anka pisze...

Cheer up, jak to mówią. Pięciolatki są samoogarniające się :)
Nie ma sił, nie ma czasu, nie ma czasem i motywacji, ale lata lecą i zdąży się. I do tego Paryża i z tymi książkami.
A spadek formy przy takiej treści, też dobry. Pozwala łapać dystans :)

miotlarka pisze...

thx:)