poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dziś nie pytaj jak mi minął dzień


Wstałam wściekle głodna. Nakarmiłam dziecko, psa, kanarki. "W locie" wypiłam resztę Łukaszek już nie chce kakałka, zmieniłam kilka pieluszek, trochę ogarnęłam sajgonix i posłałam potomka do klubiku. Uff, co pierwsze? Psie łapy, podłoga, w międzyczasie sprawdziłam maila, odpisałam co i komu trzeba. Zleceń nie ma, to źle ale i dobrze, ale i jednak chyba raczej źle. Matko, co za burdel, jeśli dlatego mam bałagan także w innych sferach, to chociaż spróbuję ogarnąć. Owsianka w międzyczasie. Taka zdrowa, taka pyszna, zdawało mi się że to pasza dla koni - a przy głodzie i po tygodniu pasienia ww. nawet smakuje. Porażka czy sukces? Błonnik, więc sukces. Lepsze trawienie, niższy cholesterol. I mniejsze wyrzuty sumienia. A zaoszczędzone kalorie wydam na słodyczka, taaak, ta myśl towarzyszy mi przez większość czasu. Tylko dlaczego błogi stan sytości jest tak krótki?

Odbieram smroda. Wyrzucamy papier do makulatury, jest fun, tylko ręce mnie bolą bo trzeba zaglądnąć w KAŻDĄ dziurę KAŻDEGO pojemnika. Tour de blok i na górę. Mam zajebiste uda i łydki bo nie ma windy. Schodzę i wchodzę po dwa schody, bitches, that's why. Powtarzam to jak mantrę, niosąc 13-kg kloca który odmówił użycia nóg. Może w klubiku każą im w kołowrotkach biegać i ładują baterie? Na górze wierzę już we wszystko.

Ręce, przebranie, podanie obiadu. Smakuje? Takiha! <akcent na ki, głoskę h należy sobie rozwinąć> Pies dostanie z upraw kontrolowanych, gotowane na parze, dzidzia z wieczka już nie żyje. Makaron to bardzo zbilansowany posiłek. Między jedną a drugą stroną Franklina wstawiam na gaz parówki z zamrażarki. Zjada kilka kawałków (zamrażarki, ma się rozumieć;) bo jeden śmiał wejść w strefę łika, co wpłynęło znacząco negatywnie na akceptację pokarmu. Ten egzemplarz nie pokazuje żółtego gardła, a mógłby. Niech jest i różowe, byle się otwierało. Takiha! 

Głowa zaczyna mnie łupać i tak już będzie do wieczora, do tabletki, o której myślę cieplej niż o tych kaloriach które mam do wykorzystania. Robię surówkę, rozmawiam przez zestaw słuchawkowy, pociecha podjada parówkę (jes jes jes!!!), po czym ryk bo się oparzył. Ryk, ryk, płacz. DO MAAAAMUUUUSIIIIIIIII!!! słyszy już chyba cały blok, nie tylko moja najwyraźniej rezonująca czaszka. Przemocą moczymy łapkę w wodzie, prawie rozwalam smartfona (tylko nie to, moje okno na świat!!!), afera kończy się 50-krotnym obejrzeniem filmiku o kocie Didga z Australii który jeździ na deskorolce. Kot jest fantastyczny, dzieciak przestaje wyć a nawet śmieje się że aż widać migdałki. BTW Didga czyta się Didja, o, już wiecie, to ja taka ciemna.



Kończę szykować obiadokolację, żołądek mi się skręca. Wracasz później niż zwykle. I na dodatek zjadłeś OSTATNIĄ czekoladkę.

2 komentarze:

skak Anka pisze...

coś masz dziwnego z komentarzami, ale może się przyzwyczaję :)
ta ostatnia czekoladka... to życzę chociaż kolorowych snów.

miotlarka pisze...

Do komentarzy zainstalowałam Disqusa, wydawał mi się po prostu ładniejszy i dynamiczniejszy od customowego z blogspota, dajmy mu jeszcze szansę:) Lubię go za możliwość klikania strzałkami w górę/dół - coś jak LIKE/DISLIKE na fejsie.
Dziękuję, spałam jak zabita a Luk zrobił mi prezent bo wyjątkowo długo spał. CZASEM ma wyczucie chwili:) Pozdrawiam!